Droga Lubelska

Lubelska Droga św. Jakuba wytyczona w latach 2011-2012 i oznakowana jesienią 2012 prowadzi z Lublina do Sandomierza, gdzie łączy się z Drogą Małopolską

15.03.2015r ( I wyprawa )
Lublin –kościół o.o. Dominikanów - Stare Miasto - kościół św. Jakuba – Lublin Dominów – Zalew Zemborzycki. 

     To był dla nas bardzo ważny dzień, bowiem w tym dniu rozpoczęliśmy wędrówkę szlakiem Jakubowym.
     Święty Jakub syn Zebedeusza razem ze swoim bratem Janem był powołany przez Jezusa, jako jeden z Jego pierwszych uczniów. Był rybakiem i mieszkał nad jeziorem Tyberiadzkim. Zginął męczeńską śmiercią, jako pierwszy z dwunastu apostołów, na rozkaz Heroda Agryppa I wnuka Heroda Wielkiego. W VII wieku, kiedy Palestynę opanowali Arabowie relikwie św. Jakuba przewieziono z Jerozolimy do Composteli w Hiszpanii, gdzie w ich obecności doszło do wielu cudownych uzdrowień.
     Jakub Starszy, bo tak nazwany był jest patronem Hiszpanii i Portugalii, opiekunem pielgrzymów, patronem rybaków, aptekarzy, robotników, żebraków, wojowników, wielu kościołów.
     Wiele ludzi zadaje sobie pytanie po co pielgrzymować do Compostelii. Ja przeczytałam kiedyś bardzo piękne słowa:
1. „Warto, ponieważ Camino jest nowym spojrzeniem na siebie, początkiem czegoś nowego. Z jednej strony lekcją życia, a z drugiej – drogą do poznania siebie. Jest momentem w życiu, kiedy człowiek udowadnia sobie, że jest w stanie zrobić więcej niż mu się wydaje.
2. Jest czasem, w którym można spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej perspektywy. Jest wyzwaniem, marzeniem, i wspaniałym wspomnieniem. Jest pokonywaniem swoich słabości i przesuwaniem barier swoich ograniczeń.
3. Camino jest miejscem i czasem, do którego chce się uciec, gdy codzienność wydaje się przygniatająca. Jest przygodą, która na stałe pozostaje w sercu. Jest punktem widzenia, pozwalającym spojrzeć na siebie zupełnie innym spojrzeniem – pozbawionym egoizmu. Jest tęsknotą, która niezaspokojona będzie wciąż przypominać o sobie. Jest wydarzeniem, do którego chce się wracać i wracać i wracać…
     I to jest prawda wędrówka do tego miejsca to ogromne przeżycie religijne, kulturowe, ale tez sport i przygoda, to poznanie świata, przyrody, ogromnej ilości ludzi spotykanych na trasie.
     Kiedy parę lat temu przeczytałam o tej drodze nie dawało mi to spokoju, marzyłam o tym żeby, kiedyś znaleźć się w Hiszpanii w Santiago de Composteli zobaczyć to miejsce, pielgrzymów, poczuć tą atmosferę. Wydawało mi się to niemożliwe do spełnienia, ale coraz bardziej tego chciałam. Dlatego byłam bardzo szczęśliwa, gdy okazało się, że wśród znajomych, z którymi wędrujemy po górach znaleźli się tacy, którzy ten szlak również chcieliby zaliczyć.
     Umówiliśmy się tak wstępnie, że za dwa lata pojedziemy do Francji i tam zaczniemy marsz jedną z najważniejszych dróg św. Jakuba, która prowadzi z Saint- Jean – Pied- de Port przez Pireneje do Composteli. Natomiast teraz zaczniemy maszerować polskimi ścieżkami. 
     Takim to oto sposobem w ładny marcowy dzień znaleźliśmy się w Lublinie skąd rozpoczęliśmy naszą przygodę ze szlakiem oznaczonym muszelkami.
     Było nas 8 osób: ja z mężem Ania, Ewa, Halinka, Karol Wojtek i jego brat Józek. Zabrakło Marysi, którą jakaś sprawa rodzinna zatrzymała w domu. Marysia ma syna w Lublinie, więc spokojnie z rodziną ten odcinek szlaku będzie mogła sobie uzupełnić.
     Do Lublina dojechaliśmy pociągiem i po zwiedzeniu odnowionego dworca ruszyliśmy w kierunku Starego Miasta. Obiekty sakralne, ładne kamieniczki i bramy urzekły nas. Nie mieliśmy czasu, żeby dokładnie spenetrować to miejsce, bo przed nami była długa droga, więc udaliśmy się do głównego celu naszej wyprawy do kościoła o.o. Dominikanów, bo z tego miejsca zaczynała się nasza wędrówka.
     Kościół o.o. Dominikanów posiada tytuł bazyliki mniejszej i nazywany jest również Bazyliką pw. Św. Stanisława Biskupa Męczennika albo Bazyliką Relikwii Krzyża Świętego. 1253 rok to data pierwszej fundacji kościoła. Świątynie otacza jedenaście kaplic, w których znajdują się ołtarze z XVIII wieku z drewnianymi ozłoconymi figurami. Od południa przylega do niej kompleks klasztorny, nazywany sercem Lublina.
     W sklepiku przed kościołem kupiliśmy sobie naszywki z muszlą, które zamierzaliśmy przyszyć do plecaków, podbiliśmy pieczątkę w Paszportach Pielgrzyma, w które przed pielgrzymką zaopatrzyliśmy się. Weszliśmy również na chwilę pomodlić się do kościoła oraz na krużganki klasztorne gdzie mieliśmy okazję wstąpić do muzeum i podziwiać piękne szaty liturgiczne oraz ręcznie z niezwykłą precyzją malowane księgi. 
     Przed kościołem przy pierwszym znaku na trasie zrobiliśmy sobie zdjęcia i ruszyliśmy w drogę wytyczoną muszelkami. Pięknie prezentowały się wyeksponowane XIII wieczne fundamenty jednego z najstarszych w Lublinie kościołów, a następnie Zamek. Zachwyciło nas bardzo niezwykle stare drzewo z poskręcanym pniem, takiego okazu jeszcze nie widzieliśmy. A potem już było mniej ciekawie, bo szliśmy najpierw uliczką z małymi obdrapanymi domkami, przy których można było zobaczyć podejrzane typki, a potem bardzo długo przy dosyć ruchliwej ulicy. Nie lubię takich miejsc, ale chcąc przejść cały szlak i takie miejsca musimy zaliczać.
     Z lewej strony ulicy, co jakiś czas ukazywały nam się obiekty obozu koncentracyjnego nazwanego potocznie Majdankiem. To bardzo ponure miejsce, przeczytałam kiedyś, że zamordowano tam ok. 80 tys. więźniów różnych narodowości w tym ok. 60 tys. Żydów.
     Na jednym z przystanków autobusowych zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie. Dobrze nam zrobił odpoczynek gorąca herbatka i miła pogawędka.
     Według średniowiecznej tradycji pielgrzymie szlaki biegły w pobliżu kościołów pod wezwaniem Jakuba Większego gdzie można było odpocząć i schronić się. Nasz pierwszy taki kościół na trasie znajdował się na ulicy Głuskiej. 
     Bardzo nam się spodobał późnobarokowy murowany kościół z XVIII wieku, obeszliśmy go, dookoła ale był pozamykany. Zapukaliśmy wobec tego do kancelarii kościoła, która znajdowała się niedaleko i zostaliśmy zaproszeni do środka przez proboszcza parafii. Bardzo sympatyczny ksiądz podbił nam specjalną pieczątką Paszporty, poprosił o wpis do specjalnej księgi gdzie notuje wszystkich pielgrzymów. Otworzył nam też kościół, gdzie mogliśmy pomodlić się i zwiedzić jego wnętrze. Byliśmy mile zaskoczenie takim serdecznym przyjęciem.
     Dalsza nasza trasa prowadziła przez Głusk miasteczko założone w 1689 r. przez podstolego lubelskiego Tomasza Głuskiego, obecnie dzielnice Lublina.Podziwialiśmy drewniane domy z drugiej połowy XVIII wieku, oraz barokowy ratusz z przełomu XVII/XVIII wieku.
     Przy tabliczce oznajmiającej koniec Lublina skręciliśmy w bok i niebawem doszliśmy do lasu. Czekaliśmy na ten moment długo, bo od smrodów samochodów wolimy naturę, ale tym razem ta natura splatała nam figla. Okazało się, bowiem, że ścieżka, na którą weszliśmy rozjeżdżona była przez kłady i konie i nie dało się po niej iść. Omijaliśmy, więc błotko na przemian z jednej i drugiej strony odgarniając cały czas jakieś gałęzie. Namęczyliśmy się trochę i już zaczęliśmy tęsknić za chodnikiem, z którego tak ochoczo weszliśmy w las. Ucieszyliśmy się, więc, gdy w oddali zobaczyliśmy samochody, bo to oznaczało, że zbliżaliśmy się do zalewu Zemborzyckiego. 
     Przyjemnie było stanąć na twardym gruncie i podziwiać zalew, nad którym byliśmy dwa miesiące wcześniej. Ania i Marian w tym miejscu byli pierwszy raz i tez im się tam bardzo podobało.
     Nad brzegiem wody zrobiliśmy sobie dłuższa przerwę a potem wędrując wzdłuż zalewu doszliśmy do miejsca gdzie szlak jakubowy musieliśmy pożegnać. Naszym celem było teraz dojście do stacji kolejowej. 
     Halinka poprowadziła nas teraz troszkę inna trasą niż w styczniu, najpierw lasem potem wzdłuż jeziora od strony torów tak, ze uzupełniliśmy brakujący nam kawałek brzegu jeziora, który w styczniu nie zrobiliśmy.
     Liczyliśmy na spotkanie z łabędziami, które kiedyś nas pięknie witały żebrząc jedzenie. Halinka zastanawiała się czy niektóre z nich zdążyły już zmienić upierzenie, ale tych pięknych ptaków nigdzie nie było widać, za to zobaczyliśmy żurawie lecące charakterystycznym kluczem w kształcie litery V. Prowiant przeznaczony dla łabędzi ze smakiem zjadły kaczuszki, których było tam pełno. 
     Czasu do pociągu zostało nam jeszcze trochę, więc wstąpiliśmy do pięknego wybudowanego w stylu neogotyckim kościoła. Trafiliśmy na początek mszy, więc zostaliśmy na niej, ale nie do końca, bo godzina odjazdu pociągu zbliżała się, więc musieliśmy udać się na stacje kolejową. 
     Szynobusem dojechaliśmy do Rozwadowa a potem na piechotkę do domu. Ale co to dla nas na szlaku zrobiliśmy 21 km to 3 dodatkowo po odpoczynku w pociągu nawet nie poczuliśmy.
      Wstępnie ustaliliśmy, że na następną wyprawę drużkami św. Jakuba udamy się 12 kwietnia i rozpoczniemy ją w Zemborzycach tam gdzie w tej wyprawie zakończyliśmy ją. Wędrówka bardzo nam się podobała, więc mam nadzieję, ze w tym samych składzie będziemy ją kontynuować chyba, ze zachęcimy do niej jeszcze inne osoby .
https://www.google.com/maps/d/edit?mid=zEwaW5V0bOss.k_5YsxjQR3nk
Ewa


12.04.2015r.( II wyprawa )
Lublin Zemborzyce – Prawiedniki – Żabia Wola – Pszczela Wola – Osmolice – Piotrowice – Pawłówek – Strzyżewice – Franciszków – Leśniczówka PKP
     
      Tak jak poprzednio zbiórka była na stacji kolejowej skąd pociągiem dojechaliśmy do Zęborzyc, gdzie, na wcześniejszej wyprawie zakończyliśmy wędrowanie. Skład troszeczkę zmienił się, bo, zabrakło Tadka, który rozchorował się, ale pojawiła się Marysia oraz koleżanka Ani Mariola. W dziewiątkę, więc, ruszyliśmy w stronę zalewu, żeby, choć na chwilę stanąć na jego brzegu a potem do lasu, bo tam znajdował się Jakubowy szlak.
     Słoneczko pięknie nam świeciło, co nas bardzo ucieszyło, bo w Stalowej Woli na stacji zaczęło kropić i przestraszyliśmy się ze deszcz zepsuje nam wyprawę. Podłoże było suche, na drzewach delikatna zieleń nic nam, więc do szczęścia nie brakowało.
     Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie w małej wiosce o nazwie Prawiednik. Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z 1414 roku, była wtedy własnością szlachecką Mikołaja z Prawiednik, potem natomiast miała różnych właścicieli a jednym z nich był syn Stanisława Augusta.
     W barze „Pod Pstrągiem”, przy którym znajdują się dwa stawy rybne, place zabaw dla dzieci zjedliśmy śniadanie, kilka osób lody a Wojtek zapiekankę. Bardzo miłe miejsce na odpoczynek ciekawie zagospodarowane.
    Dalsza nasza trasa prowadziła wzdłuż rzeki Bystrzycy, daleko od zabudowań, ulic tylko my i przecudna przyroda. Tak właśnie wyobrażałam sobie wędrówkę po Jakubowym szlaku
    Bystrzyca to jedna z ważniejszych rzek Wyżyny Lubelskiej, uchodzi do Wieprza a jej całkowita długość wynosi 70,3 km.
     Szliśmy wolno podziwiając okolice. Za małą kładką na rzece zobaczyliśmy przepięknie wyrzeźbioną w drzewie twarz. Pojawiły się kaczeńce oraz młodziutkie liście pokrzyw, które nasi wędrowcy zaczęli zbierać. Halinka wypatrzyła kajakarzy, którym przydarzyła się wywrotka, ale na spływach kajakowych takie „przyjemności” czasami się zdarzają. Na małym kanaliku dopływie Bystrzycy zobaczyliśmy powalone drzewa poobgryzane przez bobry. 
     Wpatrzeni w kwiatki, drzewa nie zauważyliśmy, ze nasz muszelkowy szlak skręcił w bok. Halinka odkryła, ze idziemy inna trasą, ale ponieważ z daleka widzieliśmy już kościół, do którego podążaliśmy postanowiliśmy nie wracać na poszukiwanie szlaku. Mieliśmy trochę dodatkowych atrakcji, bo weszliśmy w jakieś bagienka i trzeba było spodnie zakasać, żeby za bardzo nie wybrudzić się. W butach poczułam lekką wilgoć, ale szybko o tym zapomniałam.
     Piękny kościółek znajdował się w Żabiej Woli. Było już po mszy, więc tylko weszliśmy do przedsionka pomodlić się i przez szybkę zobaczyć jego wnętrze. Na plebani szukaliśmy księdza, ale okazało się, że był na obiedzie. Poprosiliśmy, więc organistę i kościelnego, żeby przynieśli pieczątkę i podbili nam w Paszportach, oni jednak nie chcieli księdzu w posiłku przeszkadzać. Zrobili to natomiast Marian z Anią i zdobytą pieczątką powbijaliśmy stęple w naszym dokumencie.
      Przed kościołem zatrzymaliśmy się chwilę na rozmowie z organistą i dowiedzieliśmy się, ze znajduje się w nim Obraz Matki Boskiej Płaczącej. Po powrocie do domu przeczytałam w Internecie, ze 1 sierpnia 1993r na twarzy Matki Boskiej Częstochowskiej patronki tego kościoła pojawiły się krwawe łzy. Obraz stał się obiektem czci. Zanotowano tam również niedające się wytłumaczyć zwykłą wiedzą medyczną uzdrowienia.
      W Pszczelej Woli zobaczyliśmy jedyne w Polsce Technikum Pszczelarskie, założone w 1945 r. W pięknym parku znajduje się tam dwór z 1825 r., zabudowania folwarczne, wiele drzew objętych ochroną pomnikową, oraz skansen pszczelarski ze starymi ulami, z barciami i z kłodami. Pochodziliśmy, więc trochę wokół tych zabytków, a następnie piękną lipowa aleją ruszyliśmy w kierunku Osmolnic.
     Osmolnice to mała wioska, o której pierwsze wzmianki pochodzą z XIV wieku. Zachował się tam zespół pałacowo - parkowy. Park jest dobrze utrzymany, znajduje się w nim ok. 300 drzew 22 gatunków. 
     Nad rzeką Bystrzycą, która w naszej wędrówce często nam towarzyszyła natknęliśmy się na dworski młyn wodny, turbinowy, modrzewiowy wybudowany ponad 150 lat temu, natomiast w Piotrowicach na największe źródełka na Wyżynie Lubelskiej, które biją z mocą 60 litrów na sekundę i po kilku metrach zasilają Bystrzycę. Według ludowych wierzeń woda z tych źródełek zebrana przed wschodem słońca miała właściwości lecznicze.
     Rzeka i jej rozlewiska, przepiękne stare drzewa zwłaszcza wierzby zachwycały nas, ale nasz szlak za pomnikiem poświęconym zamordowanym przez hitlerowców 12 Żydów odchodził w bok i prowadził bokiem niewielkiego lasu. Z daleka widać było domy a na polach zieleniły się zasiane zboża. Trochę inny krajobraz, ale również piękny.
     W trakcie odpoczynku, który zrobiliśmy sobie przy małej kapliczce Halinka spoglądając na mapy i zegarek stwierdziła, ze został nam jeszcze spory kawał drogi a czasu niewiele i możemy nie zdążyć na pociąg, którym mieliśmy z malej stacji Leśniczówka wracać do domu. Postanowiliśmy, więc przyspieszyć. 
     Nie lubię szybkiego tempa, ale nie miałam innego wyjścia musiałam dostosować się do grupy. Nasza dalsza trasa prowadziła małą drogą wśród pól do Pawłówka a potem do Strzyżewic. Niewiele czasu było na podziwianie okolic, bo nasze tempo w miarę pokonywanych kilometrów wzrastało, a to, dlatego, ze w dziwny sposób kilometrów nam przybywało a czas ubywał. 
     W Strzyżewicach zostawiliśmy Jakubowy szlak i przez wioskę Franciszków już momentami podbiegając udaliśmy się w stronę stacji kolejowej. Były momenty, ze zwątpiłam w to, ze zdążymy na pociąg. Ucieszyliśmy się ogromnie, gdy zobaczyliśmy tory kolejowe a potem budynek stacji. Mogliśmy być z siebie dumni, bo okazało się, ze nie jest z nami aż tak źle skoro w tak szalonym tempie udało nam się pokonać wiele kilometrów.
     Pociągiem wracaliśmy już bez Karola i Marianny, którym w Sobieszanach udało się złapać BUS do Kraśnika.
     Nawigator wyliczył mi, ze przeszliśmy 27 km, podejść 274 m i zejść 266 m. Czekało nas jeszcze ok. 3 km z Rozwadowa do domu, bo tradycyjnie ten odcinek robimy na piechotkę. 
     Trasa na tej wyprawie była przecudna, szkoda, ze przez ten pośpiech jej końcówką nie mogliśmy się spokojnie delektować, ale to tez była nasza wina, bo za duże przerwy robiliśmy sobie na początku. Musimy wyciągnąć z tego wnioski i w przyszłości albo zaplanować od razu więcej czasu na wędrówkę albo kontrolować wypoczynki i śledzić uważniej czas i kilometry. Ale z drugiej strony sprawdziliśmy swoje możliwości i te podbiegi długo będziemy śmiejąc się wspominać.
https://www.google.com/maps/d/u/0/edit?authuser=0&authuser=0&hl=pl&hl=pl&mid=zEwaW5V0bOss.kSuvX4bSavz4
Ewa


16.05.2015r ( III wyprawa )
Leśniczówka PKP - Strzyżowice – Kiełczewice Dolne – Kiełczewice Maryjne – Borkowizna - Wilkołaz PKP

     Tym razem była nas szóstka brakowało, bowiem Karola i Wojtka. Wysiedliśmy na małej stacji PKP Leśniczówka i ścieżkami najpierw laskiem, a potem wśród pól dotarliśmy do centrum Strzyżewic gdzie w poprzedniej wyprawie pożegnaliśmy się ze szlakiem Jakubowym.
      To Halinka z mapą w ręku prowadziła nas wybierając najładniejszą trasę, dojścia do szlaku i tak opisała mi ją potem ” Tym razem kwitł rzepak i jego żółty kolor pięknie kontrastował z zielonymi zbożami, a intensywny zapach koił nasze serca. Kwitły kasztany, jarzębiny, pachniały kiście bzu. Łąki kolorowe od kwiatów” 
     Strzyżewice to wioska położona nad rzeką Bystrzycą. Nas zainteresował tam mały, ale bardzo zadbany kościółek. W jego pobliżu znajdowała się, plenerowa siłownia, co dla mnie było miłym zaskoczeniem, nie spodziewałam się, bowiem takich urządzeń w tak małej mieścinie. Paszportów nie podbiliśmy, bo księdza nie było, ale warto było to miejsce zobaczyć.
     Szlak Jakubowy prowadził przez pewien czas wzdłuż znanej nam już z poprzednich wypraw Bystrzycy gdzie przechodziła trasa przyrodniczo- historyczna „ Najpiękniejsze Zakątki Doliny Bystrzycy”. To bardzo ciekawe miejsca. My napotkaliśmy tam 4 stare zabytkowe młyny. Pierwszy i dla mnie najciekawszy to młyn wodno - motorowy w Kiełczewicach Dolnych, zbudowany w XIX wieku dla właścicieli folwarku znajdującego się w tej miejscowości. Napędzany był siłą wodną a z czasem zamontowano tam urządzenia z silnikami. Młyn jest nieczynny i w bardzo złym stanie, tak jak i następny. Aż przykro patrzeć jak takie piękne obiekty niszczeją. 
     Piękną alejką wśród starych wierzb, lip i klonów zeszliśmy na chwilę ze szlaku, chcieliśmy, bowiem zobaczyć kościółek w Kołczewicach Maryjnych. Po drodze w Borkowiżnie spotkaliśmy następny młyn, który mielił ziarno do początku XXI wieku. Jest to najlepiej zachowany młyn w tych okolicach a zasilany był najpierw kołem wodnym a potem wodną turbiną.
     Akt erekcyjny zabytkowego Kościoła pod wezwaniem Św. Trójcy i Nawiedzenia NMP datowany jest na 23 listopada 1431 roku. Na początku była to drewniana świątynia, której fundatorem był Jan z Kiełczewic. Był to człowiek bardzo porywczy, który w napadzie gniewu zranił księdza. Został wyklęty a w obawie o konsekwencje tego czynu udał się do Rzymu po rozgrzeszenie oferując w zamian wystawienie kościoła. W 1683r w miejscu zniszczonego drewnianego kościoła wybudowano murowaną świątynię. Znajduje się w nim wiele zabytków a na cmentarzu stare nagrobki kamienne.
     Po pięknych schodach wspięliśmy się na teren kościoła, gdzie na ławeczkach odpoczęliśmy trochę. Bardzo sympatyczny ksiądz podbił nam pieczątki w paszportach. Obeszliśmy kościół dookoła pozaglądaliśmy do środka, część z nas zwiedziła też cmentarz. 
     Niedaleko za kościołem trafiliśmy na ostatni na naszej trasie stary drewniany i w opłakanym stanie młyn. Pochodzi on z lat dwudziestych XX wieku. Był to młyn z napędem na koło a potem wprowadzony został napęd elektryczny. Budynek postawiony był na drewnianych palach, posiada 3 kondygnacje o konstrukcji słupowej.
     Pożegnaliśmy Bystrzycę i wróciliśmy na nasz muszelkowy szlak. Spokojnie bez pospiechu, bo nasza przewodniczka, co trochę przeliczała kilometry, jakie nam zostały i czas maszerowaliśmy znów wśród pól. Zachwycaliśmy się przede wszystkim poletkami rzepaku przepięknie przeplatającymi się z zielonymi zbożami. To był cudowny widok. Mnie urzekła taka ogromna przestrzeń, wokół tylko pola gdzieniegdzie jakieś samotne drzewa albo krzyż
     Wędrówkę zakończyliśmy na stacji PKP Wilkołaz, gdzie znajduje się odnowiony przypominający pałacyk dworzec kolejowy. 
     Przeszliśmy 26 km. Po raz pierwszy na trasie spotkaliśmy innych pielgrzymów, byli to Hiszpanie jadący rowerami. Poznali nas po muszelkach naszytych na plecaki i bardzo serdecznie pozdrawiali wykrzykując Campinos!
https://www.google.com/maps/d/edit?mid=zEwaW5V0bOss.kTT4-1TXCU-w
Ewa


24.05.2015r ( IV wyprawa )
Wilkołaz Wieś - Wilkołaz Pierwszy – Wilkołaz Górny – Zakrzówek – Rudki – Stróża – Kraśnik PKP

    To już czwarty raz pociągiem o 7,41 wyruszyliśmy ze stacji Rozwadów na Jakubowy szlak. Tak jak poprzednio było nas sześć osób. Gdy zbliżaliśmy się do stacji Wilkołaz z dworcem podobnym do pałacyku, gdzie na poprzedniej wyprawie kończyliśmy wędrówkę wszyscy podnieśliśmy się z siedzeń, ale Halinka ku naszemu zdziwieniu, zarządziła wysiadkę na następnej stacji. Była to stacja Wilkołaz Wieś. Okazało się, bowiem, że nasza koleżanka nadkładając nam trochę kilometrów chciała urozmaicić nam trasę i dojść do muszelkowego znaku innymi ścieżkami. 
     Nie przeraziła nas wizja dłuższej trasy chętnie na to przystaliśmy natomiast zmartwiła nas trochę pogoda, bo zaczęło lekko mżyć. 
     Wilkołaz to wioska, o której pierwsze wzmianki pochodzą z XIV wieku. Jej pierwotna nazwa brzmiała „ Wielkie Łazy”, a pochodziła od nazwy przejść wśród moczarów bagiennych – Łazów. 
    Niedaleko stacji trafiliśmy na ładny murowany pochodzący z XVII wieku kościół. Ponieważ trwała msza nie wchodziliśmy do środka .
     Uliczką, po której prawie ruchu nie było ruszyliśmy na poszukiwanie naszego szlaku. Mżawka ku naszej radości ustała, ale na ścieżce wśród pól gdzie odnaleźliśmy Jakubowy szlak było spore błotko i mimo, że próbowaliśmy je omijać to nam się to nie bardzo udawało. Nasze buty po pewnym czasie zaczęły nam ciążyć tak, bowiem były oblepione błotem. Ja poczułam również w nich wilgoć, ponieważ były miejsca gdzie musieliśmy wędrować po mokrej trawie. 
     Niemiło wspominam mały lasek, do którego weszliśmy, bo był bardzo zaśmiecony. Myślę, że gminy powinny być odpowiedzialne za czystość w takich miejscach bo to nie jest ładny widok, a o ich gospodarzach bardzo to źle świadczy. 
     I ponownie Halinka dołożyła nam kilometrów. Tym razem, opuściliśmy muszelkowy szlak, żeby zobaczyć wybudowany w latach 1851-1853 kościółek pw. Świętego Mikołaja w Zakrzówku. Szliśmy dosyć długo ulicą czego nie lubię, dlatego ucieszyłam się, gdy doszliśmy do celu.
     Zakrzówek to wioska nad rzeką Bystrzycą. W jej centrum powstał zbiornik retencyjny z piękną wysepką, który jest ozdobą tej miejscowości. W kościółku trwała msza bardzo uroczysta, bo z udziałem strażaków pięknie ubranych w galowe mundury. Musieliśmy poczekać do jej końca wykorzystując ten czas na odpoczynek i posiłek. Bardzo miły ksiądz podbił nam pieczątki częstując dobrymi jabłuszkami.
     Na szlak Jakubowy wracaliśmy, cudowną ścieżką wśród pól. I tu mieliśmy dużo szczęścia bo nasza przewodniczka upatrzyła na mapie ten skrót ale okazało się ,że na pola nie można było się dostać ponieważ oddzielały nas od nich gospodarstwa domowe. Halinka zwróciła się, więc o poradę do mężczyzny wracającego z kościoła. Bardzo miły człowiek chyba kościelny przeprowadził nas przez swoje gospodarstwo na odpowiednią ścieżkę, która doprowadziła nas do miejsca gdzie opuściliśmy muszelkowy szlak. 
     I znowu cieszyliśmy się przepiękną przyrodą i ogromnymi przestrzeniami, jakie nas otaczały. Kolor rzepaku trochę zbladł od poprzedniej wyprawy, ale jego nasiona powiększyły się, zboża trochę podrosły i miały teraz przepiękny odcień zieleni. Mijaliśmy dużo plantacji: aroni, porzeczek, malin i drzew owocowych, każdy kawałek ziemi był tam zagospodarowany. Ciszę, jaka tam panowała zagłuszały nam skowronki, które głośno wyśpiewywały swoje trele, co było zresztą bardzo przyjemne.
     Przed samym koniec naszej wędrówki był las z bajorkami, które musieliśmy omijać a potem domki jednorodzinne w Stróży i Kraśniku. Nie bardzo wiedzieliśmy, które, do jakiej miejscowości należały, bo tablice z nazwami miejscowości przeplatały się kilkakrotnie. Domki były piękne otoczone ogródkami z cudownie kwitnącymi kwiatami, biedy tam nie było widać. 
     Zaciekawiły nas duże drewniane krzyże prawdopodobnie jest to cmentarz z I wojny światowej, ale nie było tam żadnej tabliczki informacyjnej, szkoda. Za to przy dworcu PKP był pomnik z tabliczką informującą, że postawiony był w hołdzie poległym kolejarzom linii Lublin-Rozwadów poległym w walce z hitlerowskim faszyzmem.
    Spodobał nam się też kościół pw. Świętego Antoniego, który obeszliśmy dookoła. Na stacji PKP Kraśnik poczekaliśmy na pociąg odpoczywając i zjadając resztki jedzenia, które nam zostały.
Przeszlismy 22 km.
https://www.google.com/maps/d/edit?mid=zEwaW5V0bOss.kIuanSyCn4Yo&usp=sharing
Ewa.



21.06. 2015r. ( V wyprawa)
Kraśnik PKP – Stróża – Pasieka – Kraśnik - Podlesie – Trzydnik Duży
   
  Po czterech tygodniach przerwy ponownie spotkaliśmy się na Jakubowym szlaku. Ania w tym czasie zaliczyła sanatorium nad morzem ja z mężem i Marysią Beskid Wyspowy a Halinka z Ewą Mazury. Nie próżnowaliśmy, więc, ale tęskniliśmy już za włóczęgą po muszelkowym szlaku.
     Zbiórka była tak jak w poprzednich wyprawach na dworcu kolejowym w Rozwadowie, i to już ostatni raz, bo na następne będziemy jeździć Busami. Szkoda trochę, bo polubiliśmy jazdę pociągami i targowanie się o najniższą cenę biletu. Halinka w tym jest najlepsza, zawsze negocjuje z konduktorami i wyszukuje najtańsze rozwiązanie, najczęściej są to jakieś zbiorowe bilety. 
     Tak jak na poprzedniej wyprawie była nas szóstka wędrowców tylko zamiast Marysi był kolega Karola Zbyszek. To bardzo miły człowiek zapalony pielgrzym, bo jak dowiedzieliśmy się do Częstochowy szedł już 30 razy. Przyszedł na zbiórkę z dużym plecakiem tak jak na kilkudniową wyprawę, być może źle zrozumiał Karola i myślał, że będziemy parę dni wędrować. Nie dopytywaliśmy się dokładnie jak to było, serdecznie przywitaliśmy go w swoim gronie.
     Wysiedliśmy na stacji Kraśnik PKP, tam gdzie ostatni raz skończyliśmy wyprawę. Znaną nam już trasą wśród pięknych zabudowań Stróży dotarliśmy do szlaku znaczonego muszelkami. I tak jak na poprzednich wyprawach zaczęliśmy się rozkoszować widokami pól, ogromnych przestrzeni różnego rodzaju plantacji. Każdy kawałek ziemi jest tam zagospodarowany. Z podziwem patrzę na to, bo od prawie trzydziestu lat wakacje spędzam na pogórzu Dynowskim i tam już w miejscu wielu pól są dorodne lasy i wiele ugorów. Ziemia tam nie jest tak urodzajna jak na Lubelszczyźnie młodzi powyjeżdżali starsi nie mają siły pracować. 
     Zboża już podrosły, rzepak napęczniał i stracił żółty kolor, porzeczki zaczęły dojrzewać a gryka kwitła na biało. Ale najpiękniejsze były kwiaty pojawiające się w zbożach: bławatki, maki, rumianki. Pięknie wyglądał również jaśmin oraz krzewy kwitnące w przydomowych ogródkach. 
     Ale nie tylko zieleń nas ciekawiła, cudowny spektakl był również na niebie, ze wszystkich stron, bowiem nadchodziły chmury tworząc piękne kompozycje, wywołując u nas zachwyt i przerażenie.
     W wiosce o nazwie Pasieka na ławeczkach ustawionych przy kapliczce zrobiliśmy sobie pierwszy postój na odpoczynek i posiłek. 
     Do Kraśnika dochodziliśmy z dużym strachem, bo chmury były coraz groźniejsze, ale udało nam się, bo deszcz zaczął padać podczas mszy świętej, w której w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny uczestniczyliśmy, a więc nie zmokliśmy.
     Kościół wzniesiony był w połowie XV wieku a potem był wielokrotnie odbudowywany. Bardzo podobało nam się jego wnętrze z licznymi późnogotyckimi i renesansowymi elementami. Ksiądz podbił nam pieczątki w paszportach oraz przy każdej złożył swój podpis. Potraktował, więc pielgrzymów bardzo poważnie.
     Msza zajęła nam trochę czasu, więc zrezygnowaliśmy z szukania restauracji z żurkiem, na który mieliśmy ochotę. W małym sklepiku zrobiliśmy zakupy i pożegnaliśmy Kraśnik.
     Niedaleko za miastem Halinka oznajmiła nam, że zdobyliśmy największe wzniesienie Łysą Górę o wysokości 281m. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, ale okazało się, że nasza droga prowadziła dalej pod górkę, wiec nie był to właściwy szczyt. Po pewnym czasie sytuacja powtórzyła się tak, że dopiero za trzecim razem ustawiliśmy się do zdjęcia we właściwym miejscu.
     W oddali pojawiły się znowu chmurki deszczowe oraz takie smugi, świadczące o tym, ze gdzieś tam deszczyk pada. Nad nami skowronek pięknie śpiewał przekrzykując Halinkę, która recytowała słowa piosenki, które niedawno nauczyła się na pamięć. Ale jak to w naszym wieku bywa pamięć już nie jest taka doskonała, więc nasza koleżanka myliła się i wracała po kilka razy do początku aż w końcu udało jej się wszystkie słowa przypomnieć.
    Słowa piękne, więc może i ja spróbuję ich się nauczyć:
Refren; Jak dobrze mi przed siebie iść mieć dla siebie swoje dni.

Lasów wonnych smak / Pola pełne zbóż
Gdzieś zaśpiewa ptak/ a tu wieczór już

Rozbij namiot swój/ gdzie słowika śpiew
Śpiewa ci do snu/ nawet każdy krzew

Gdzieś ogniska blask/ złotych iskier moc
Już zasypia las/ ty i twoja noc

Głosów słychać sto/ to włóczęgi śpiew
Echo słucha go/ słucha każdy krzew

Już minęła noc/ w drogę ruszać czas
Więc zapakuj koc/ i przywitaj las

Lasów wonnych smak / pola pełne zbóż
Znów zaśpiewa ptak/ ten włóczęgów stróż
    Za wąwozem, do którego weszliśmy troszkę pobłądziliśmy nadrabiając ok. jednego kilometra. Oczywiście Halinka pierwsza zauważyła naszą pomyłkę i sprawnie poprowadziła nas na właściwą drogę. Nie byliśmy tym zmartwieni, bo okolica była urocza i fajnie nam się tam wędrowało.
    Powróciwszy na właściwą dróżkę ujrzeliśmy kałuże wody i parę unosząca się nad nimi, tak jak nad czajnikiem w domu. Mieliśmy szczęście, że deszcz padał tam przed naszym przyjściem. Nas dopadła tylko lekka mżawka, która szybko przeszła. 
     Naszą wędrówkę zakończyliśmy w Tzydniku Dużym. Jest to wieś gminna o której pierwsze wzmianki pojawiły się w zapisach Jana Długosza a nazwana była wtedy Trzennyk. Legenda mówi, ze w 1660 r król Jan III Sobieski w czasie przejazdu do Warszawy spędził tam trzy dni i w związku z tym kazał wieś nazwać Trzydnikiem. Bardzo prężnie działa tam Gminny Ośrodek Kultury, Ośrodek Sportowy, Biblioteka Publiczna. Mnie szczególnie zachwyciły boiska sportowe z bieżnią lekkoatletyczna, przy których przechodziliśmy.
     Na przystanku autobusowym pół godziny czekaliśmy na Busa do Stalowej Woli. Odpoczęliśmy trochę oraz zjedliśmy resztki jedzenia, które na trasę zabraliśmy.
     Przeszliśmy 23 km. Pogoda dopisała nam, humory też. Ustaliliśmy wstępnie, że następny wyjazd na muszelkowy szlak odbędzie się ok. 19/20 września a więc za trzy miesiące a to dlatego, ze zbliżają się wakacje i każdy z nas ma swoje plany a umówiliśmy się, że na szlak jakubowy będziemy wyruszać w terminach dla wszystkich pasujących.
https://www.google.com/maps/d/u/0/edit?authuser=0&authuser=0&hl=pl&hl=pl&mid=zEwaW5V0bOss.kClmfY7VkRuA
Ewa


20.09.2015r ( VI wyprawa )
Trzydnik Mały – Wola Trzydnicka – Gościeradów – Opoka Duża – Annopol
     
     To się nazywa pech. Od maja w naszym rejonie wszyscy wyczekiwali takiego porządnego deszczu no i przyszedł akurat w dzień, na który my trzy miesiące temu zaplanowaliśmy wyprawę szlakiem Jakubowym.
     Wstając rano nie wiedziałam czy się cieszyć czy płakać, bo na pewno deszcz był potrzebny susza dała się wszystkim we znaki, ale dlaczego akurat w ten dzień sobie przypomniał, ze wszyscy na niego czekają. Zadzwoniłam do Halinki, co robimy, ale nasza przewodniczka stwierdziła, ze w Annopolu ma nie padać bo takie prognozy przeczytała i nie ma potrzeby odwoływać wyjazdu.
     W strugach deszczu dotarliśmy, więc z Marianem na przystanek gdzie zatrzymują się Busy. Była tam już Halinka z Karolem Na górce dosiadły się Ewa i Ania i w szóstkę wysiedliśmy w Trzydniku Małym skąd rozpoczęliśmy szóstą już wyprawę muszelkowym szlakiem.
     W pelerynach zakasawszy nogawki spodni udaliśmy się w stronę kościółka pw. Podwyższenia Krzyża Świętego znajdującego się w Woli Trzydnickiej gdzie zamierzaliśmy uczestniczyć we mszy świętej. Jest to mały murowany kościółek wybudowany w latach 1983-1986. W zakrystii, która znajdowała blisko drzwi wejściowych sympatyczny ksiądz przybił nam pieczątki, a podczas mszy przywitał nas, co było dla nas miłym zaskoczeniem.
     Nasze nadzieje, że wypada się w trakcie mszy niestety nie sprawdziły się, deszczyk nadal padał. Po pewnym czasie buty i spodnie poniżej kolan mieliśmy całe mokre, z wyjątkiem Karola, który szedł w klapkach i bez spodni. Wzbudzał tym oczywiście sensacje, bo temperatura powietrza nie była wcale za wysoka, a spod peleryny wystawały mu gołe nogi.
    W lesie, przez który przechodziliśmy spotkaliśmy panie z grzybami w koszyczkach. Halinka zrobiła sobie z pożyczonymi prawdziwkami piękne zdjęcie, żeby zażartować sobie i pochwalić się znajomym, jakie grzybki znalazła, ale potem okazało się, że i nam szczęście dopisało, bo nie oddalając się od ścieżki, którą prowadził szlak również troszkę grzybków znaleźliśmy. 
     Na pniach drzew usiedliśmy na chwilę, żeby posilić się, a następny postój zrobiliśmy sobie na przystanku autobusowym w Gościeradowie, bo tam można było usiąść na suchej ławeczce i ochronić się przed deszczem.
     Gościeradów to mała gminna wioska, o której pierwsze wzmianki pochodzą z XII wieku. Znajduje się tam piękny kościół wybudowany w stylu neogotyckim w latach 1908 – 1920. Msza zaczynała się, więc nie mieliśmy okazji wejść do środka, nie miał też, kto podbić nam pieczątek, bo wszyscy księża byli w świątyni. 
     Zauroczył nas tam park z pałacem, w którym znajduje się Dom Pomocy Społecznej dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej intelektualnie. Jest tam łuk triumfalny wybudowany przez jednego z właścicieli dla ukochanej kobiety.
     W Gościeradowie szlak dzielił się na dwie części. Jedna do Zawichostu prowadziła przez prom druga mostem w Annopolu. I chociaż mostem droga jest dłuższa o ok.13km my ten wariant wybraliśmy bo chcieliśmy zobaczyć Annopol. 
     Tak jak na poprzednich wyprawach dla mnie marsz drużkami wzdłuż pól był najpiękniejszy, ta ogromna przestrzeń, małe wzgórza wokół i cudowna cisza. Tym razem jednak nie mogliśmy rozkoszować się w pełni cudownymi widokami, bo deszcz i słaba widoczność przeszkadzały nam w tym. Chciałabym kiedyś przy pięknej pogodzie powtórzyć jeszcze tą trasę.
    Trzeci przystanek zrobiliśmy sobie pod daszkiem przy sklepie w Opoce Dużej. To miejsce, w którym miejscowi popijają sobie różne napoje kupione w sklepie, bo wokoło było narzucanych mnóstwo petów i kapsli od butelek. Nielubie odpoczywać w takim otoczeniu, ale nie mieliśmy innego wyboru, bo tam przynajmniej deszcz nam na głowy nie padał. 
    Od początku naszej wyprawy mogliśmy się posilać owocami rosnącymi na plantacjach, przy których przechodziliśmy a w tych stronach jest ich mnóstwo. Jedliśmy, więc maliny, aronie, porzeczki, śliwki, jabłka, winogron. Niedaleko Annopola na wzgórzach skąd roztaczała się przepiękna panorama na przełom Wisły znaleźliśmy mnóstwo krzaków róży, głogu i tarniny. Ja jeszcze tak dużego skupiska tych krzewów nie widziałam. Chętnie bym w tym miejscu została zbierając te owoce na wino, ale nie było już na to czasu, więc tak pospiesznie nazbierałam tylko trochę tarniny na nalewkę. 
     W lasku już przed samym miastem zgubiliśmy szlak, a ponieważ czas nas naglił tak na azymut szliśmy i po pewnym czasie na otwartej przestrzeni szlak nam się pojawił.
      Annopol to małe miasteczko powstałe na gruntach wsi Rachów, o której pierwsze wzmianki pochodzą z XV wieku. W 1761 roku Antoni Jabłonowski na cześć swojej zony Anny nadał tej miejscowości nazwę Annopol. Przed wojną duży procent jego mieszkańców stanowili Żydzi, którzy mieli tam dwie synagogi oraz dwa cmentarze. 
    Zwiedzanie tej miejscowości zostawiliśmy sobie na następną wyprawę. Na przystanku autobusowych usiedliśmy odpoczywając a było, po czym bo zrobiliśmy ok. 28 km. Autobusem do Sandomierza a potem Busem dotarliśmy do Stalowej Woli. 
mapa
https://www.google.com/maps/d/edit?mid=zEwaW5V0bOss.kRzSgb9NoE20&usp=sharing
Ewa


11.10.2015r ( VII wyprawa )
Annopol – Piotrowice - Zawichost
     
     4 stopnie  były na termometrze, gdy z Marianem wychodziliśmy na zbiórkę VII wyprawy Jakubowym szlakiem. To był jeden z pierwszych takich zimnych dni w tym roku.
     Tym razem spotykaliśmy się na dworcu autobusowym, skąd o 9,50 wyjechaliśmy do Annopola miasteczka w którym , ostatnim razem zakończyliśmy wędrówkę, a było nas 7 osób: Ania, Ewa, Halinka, Marysia, Marianna z Łazika, oraz ja i Marian.
     Bardzo przyjemnie zleciała nam podróż a to za sprawą sympatycznego kierowcy, który dyskutował z nami na temat miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy. A było, o czym, bo okolice Annopola w czasie II wojny światowej były świadkiem wielkich tragedii. W małej wiosce Borowo w zeszłym roku obchodzono 70 rocznice bestialskiego mordu na jego mieszkańcach. Dramat ten, którego ofiarami w większości były kobiety i dzieci rozegrał się drugiego lutego 1944 roku. Rozpoczęła się wówczas pacyfikacja Borowa i okolicznych wiosek będąca zemstą za pomoc udzielaną oddziałom partyzanckim. Była to najbrutalniejsza akcja pacyfikacyjna przeprowadzona przez Niemców na terenach wiejskich okupowanej Polski.
     W tym dniu natomiast odbywał się tam Ułańsko - Myśliwski Hubertus, na który z okolicznych wiosek spieszyli mieszkańcy. Z autobusu obserwowaliśmy podążające tam dorożki ciągnione przez pięknie przystrojone konie. Miały tam, bowiem odbyć się zawody w powożeniu zaprzęgami konnymi oraz wiele innych atrakcji.
     Na znanym nam już przystanku autobusowym wysiedliśmy i udaliśmy się do kościoła, który znajdował się bardzo niedaleko, a właściwie dwóch znajdujących się blisko siebie.
     Jeden to stary drewniany zbudowany w 1740 roku kościół pw. św. Joachima i św. Anny. Drugi natomiast już nowszy murowany, którego budowę rozpoczęto w okresie międzywojennym, ale dokończono dopiero po wojnie w latach 1955-1958.
    Msza święta kończyła się, więc poczekaliśmy na księdza, który zaprosił nas do kancelarii i podbił nam paszporty.
     Szlak prowadził następnie na most na Wiśle o długości 572 m. Most był w remoncie i odbywał się tam ruch wahadłowy kierowany przez przemarzniętych młodych ludzi mimo, ze była tam sygnalizacja świetlna, ale tak jak dowiedzieliśmy się włączana była tylko w nocy.
    Królowa naszych rzek Wisła prezentowała się wyśmienicie. Woda była płytka, widać było wiele wysepek, ale koryto było w tym miejscu bardzo rozległe i był to niezwykły widok.
     Za mostem zobaczyliśmy tabliczkę informującą nas, ze weszliśmy na terytorium województwa świętokrzyskiego, a więc zakończyliśmy wędrówkę po Lubelszczyźnie. 
     Wzdłuż wału wędrowaliśmy następnie w stroną Zawichostu. Wał chronił nas przed zimnym wiatrem wiejącym cały czas podczas naszej wędrówki. W miejscowości Piotrowice odbiliśmy trochę od rzeki przechodząc przez wioskę, gdzie podziwialiśmy starorzecze, przy którym rosły bardzo stare i przepięknie prezentujące się wierzby. A potem znów był wał i z jednej strony Wisła a z drugiej plantacje drzew owocowych.
    Halinka kilka razy próbowała dostać się jak najbliżej brzegu, żeby sfotografować przepiękne skałki znajdujące się z jej drugiej strony. Udało jej się, zdjęcia wyszły bardzo ładne.
     Dwie godziny przed odjazdem autobusu dotarliśmy do granic Zawichostu. Miasto znane jest przede wszystkim z komunikatów podawanych w I programie polskiego radia o stanie wód na największych rzekach kraju. Widzieliśmy drogowskaz do wodomierza, ale myśleliśmy, ze nic tam ciekawego nie ma, dopiero po powrocie do domu w Internecie znaleźliśmy bardzo ciekawe zdjęcia z tego miejsca i postanowiliśmy na następnej wyprawie tam się udać.
    Pięknie prezentowała się Wisła przy promie, który od pewnego czasu ze względu na niski stan wód stał unieruchomiony parę metrów od brzegu. Zachwycił nas również klasztor wybudowany w latach 1244- 1257 z fundacji księcia Bolesława Wstydliwego, jako wiano dla jego siostry księżnej Salomei. 
     Dzwony kościoła znajdującego się w pobliżu  przypominały mieszkańcom o zbliżającej się mszy świętej. Plebania była zamknięta, więc nie miał nam kto podbić pieczątek. Na mszy nie zostaliśmy, ponieważ liczyliśmy na to, że uda nam się złapać jakieś wcześniejsze połączenie z Sandomierzem, wobec tego udaliśmy się na przystanek autobusowy. Niestety nie udało się. Ponad godzinę siedzieliśmy na przystanku marznąć niesamowicie, a żaden środek lokomocji jadący w interesującym nam kierunku nie zatrzymał się. Wybawieniem okazały się przepyszne nalewki Ewy, które rozgrzały niektóre uczestniczki naszej wyprawy. Pojechaliśmy dopiero zgodnie z planem do Sandomierza ok. 18 i to dzięki Halince, która prosiła kierowcę o zabranie nas, bo Bus już był przeładowany i kierowca nie bardzo miał ochotę zabierać dodatkowych pasażerów .
     W Sandomierzu bardzo szybko znaleźliśmy połączenie do Stalowej Woli.
     Z wszystkich dotychczasowych wypraw ta była najbardziej monotonna, bo prowadziła w większości przy wale gdzie krajobraz niewiele się zmieniał, ale dla nas samo wędrowanie jest przyjemne, wiec nie narzekaliśmy. Nazbieraliśmy trochę dzikiej róży, pożegnaliśmy ok. 10 kluczy żurawi, odlatujących na zimę do ciepłych krajów, dotleniliśmy się. Było fajnie i z niecierpliwością będziemy czekać na następny już ostatni odcinek Lubelskiej Drogi Św. Jakuba prowadzący do Sandomierza.
mapa
https://www.google.com/maps/d/edit?mid=zEwaW5V0bOss.k_6kydSUkRm0&usp=sharing
Ewa

22.11.2015 ( VIII wyprawa )
Zawichost- Sandomierz 

     To już ostatni odcinek Lubelskiej drogi Jakubowej, w której niestety ja i Marian nie uczestniczyliśmy a to ze względu na moje gardło, które złośliwie rozbolało mnie tuż przed wyprawą i tak osłabiło, ze przez tydzień musiałam zostać w domu lecząc się antybiotykiem.
     Na wyprawę wyruszyły, więc cztery dzielne wędrowniczki Halinka, Ewa, Ania i Marysia a my z Marianem na wiosnę sobie ten odcinek uzupełnimy.
Opis Halinki
     Skoro świt, w deszczowy poranek w 4 dziewczyny dotarłyśmy do Sandomierza na przystanek PKS. Żałowałyśmy, że Ewę rozłożyła choroba, a Karol był w Sanatorium. Tu miałyśmy problem z dojazdem do Zawichostu, ale w końcu okazało się, że ze stanowiska 2 odchodził bus Tarnobrzeg- Warszawa o godz. 8,42 i za 10zł dowiózł nas do celu. W błąd wprowadził nas odjeżdżający 2 minuty wcześniej bus do Warszawy z Leżańska, ale przez Ożarów. 
     Na rynku Zawichostu zostałyśmy miło zaskoczone; Halinka, Marysia, Ewa G. i Ania, bo zobaczyłyśmy świeżo oszklony przystanek autobusowy z nowymi ławkami. 
     Musiałyśmy wrócić po pieczątki w paszportach do kościoła pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, pod którym odkryto mury świątyni – absyda z XI wieku.Z murów kościoła jest piękny widok na Wisłę, jakże inny niż wtedy, gdy byliśmy tu miesiąc temu. Jak to bywa w listopadzie, drzewa były pozbawione liści i przez gołe gałęzie więcej można było zobaczyć, a poziom wody w rzece na tyle się podwyższył, że ruszył prom i przewoził samochody na drugi brzeg. 
     Mszę wysłuchałyśmy do końca i poprosiłyśmy księdza o pieczątkę. Zaprosił nas do kancelarii i pochwalił się, że w 3 godziny dochodzi do Sandomierza. Był młody, a nam przejście tych 19 km zajęło 6 godzin z krótkimi przystankami. W sumie przeszłyśmy 23km, bo jeszcze musiałyśmy zobaczyć na żywo wodowskaz z XIX wieku ukryty w zaroślach poniżej skarpy.
     Znaki szlaku jakubowego prowadziły nas na zachód znów do rynku. Obeszłyśmy go od strony południowej i ulica Polna wyprowadziła nas między sady w kierunku wzgórz. Asfalt przeszedł w błoto i na dodatek zaczęło mżyć. Kiedy zobaczyłyśmy myśliwych odjeżdżających spośród sadów ucieszyłyśmy się, że tak późno idziemy, bo dopiero o godzinie 10,30 ruszałyśmy na szlak. Mogliby panowie wziąć nas za sarenki, których stadka koleżanki później widziały w dali ledwo widoczne w zamglonym powietrzu, moje oczy były za słabe by je ujrzeć. Dla sarenek pewnie zostawiono resztki uszkodzonych marchewek, na zaoranym polu, z którego zebrano marchew.
    Na rozdrożu słup ze znakami skierował nas na południe. Do Gór Wysokich miałyśmy 9,1km. Prowadził nas też czerwony szlak PTTK do koloni Kogutki. Latarnia Chocimska stała w miejscu, gdzie zaczynał się Nowy Grabów. Odpoczęłyśmy na zadaszonym przystanku PKS i siedząc na ławce spokojnie zjadłyśmy kanapki. Rozpadało się na dobre i znów musiałyśmy wyciągnąć parasole przed dalszym marszem. Zza firanek obserwowali nas ciekawi nietypowych wędrowców miejscowi
     W Starym Grabowie, tak jak zapowiedział ksiądz, było znów w górę i w dół. Zrobiłyśmy pamiątkowe zdjęcia przy pomniku Zawiszy Czarnego. Stromo pod górę wyszłyśmy na pola kolejnym wąwozem, by znów schodzić stromo w dół, a wąwóz z wierzbami sprowadził nas do przejazdu kolejowego. 
     Do Gór Wysokich dochodziłyśmy oświetlone słoneczkiem, które w końcu znalazło dziurę w chmurach. Szlak prowadził ciągle na południe. Z ulgą siadłyśmy na ławeczce przy malowniczym kościele w Wysokich Górach. 
     Pięknym wysokim wąwozem sprowadziła nas stroma, asfaltowa szosa do doliny Opatówki. Idąc wzdłuż rzeczki doszłyśmy do wsi Nowe Kichary. Zamiast ronda była odnowiona słupowa kapliczka i szlak doprowadził nas mostkiem nad Opatówką do ruin kaplicy św. Rocha usadowionych na wzgórzu. Mieszkanka sąsiedniego domu zaproponowała nam herbatkę. Podziękowałyśmy wzruszone, bo słońce już było nisko, a do Sandomierza ponad 7km. W zboczu wąwozu widziałam piwniczki, w których latem kiedyś przechowywano lód zebrany w zimie, gdy jeszcze nie było lodówek.
Asfaltówka prowadziła nas wąwozem pod górę. Spacerujące panie zapewniały, że przed zmrokiem dojdziemy do miasta, tylko przestrzegały przed błotem. Znów sady, a w nich stojące w rzędach owocowe drzewa, jedne gołe, a inne mieniące się złoto- czerwonymi liśćmi. Spotykałyśmy na nich pojedyncze zapomniane jabłka.
     Ujrzeliśmy słupy wysokiego napięcia, na wierzchowinie w polu stała zrujnowana Latarnia Chocimska, a ze wzgórza widziałyśmy w szarości zmroku pierwsze światła dalekiego miasta. Na niebieskim niebie świecił księżyc w pełni, a słońce schowało się za horyzontem bez żadnych kolorowych efektów. Rzeczycę Suchą mijałyśmy, gdy ostatnie rozjaśnienie nieba na zachodzie dawało trochę światła. Szłyśmy na południe coraz szybciej i zanim zapadła ciemność doszłyśmy do pierwszych latarni. Już nie chciało nam się wyciągać latarek. Przy siatkach, jak widziałam w internecie, skręciłyśmy w prawo i drogą Lipową doszłyśmy do świateł na Eugeniusza Kwiatkowskiego. Różaną doszłyśmy do skwerku z ławeczkami. Księżyc już świecił na granatowym niebie, a my wyciągnęłyśmy kanapki i nareszcie usiadłyśmy na mokrych ławkach. Wypoczęte spokojnie doszłyśmy do przystanku PKS. Była 17-ta, a autobus dopiero po 18-tej. Zdecydowałyśmy się czekać na sprawdzonego busa pod Bramą Opatowską. Odjechałyśmy o 18,40, podczas gdy na Starym mieście i w Zamku Królewskim trwało Święto Młodego Wina. Nogi nam odmówiły posłuszeństwa, żeby przejść jeszcze 1 km, tym bardziej, że po zakończeniu Drogi Lubelskiej jesteśmy zdecydowane na kontynuację Drogą Sandomierską- Małopolską. 
W 2015 roku przeszliśmy całą trasę z Lublina do Sandomierza, teraz będziemy szli z Sandomierza do Krakowa w następnym 2016 roku. 
Halinka
Odliczjąc 19 km które jest od miejsca tej tablicy do Sandomierza można obliczyc ,że do Krakowa zostało nam 204 km a do Santiago de Compostela tylko 3917km.
1.05.2016r
Zawichost – Stary Garbów – Nowe Kichary – Sandomierz
      To była moja i Mariana zaległa wyprawa, której nie zrobiliśmy w listopadzie(22.11.2015) przez moje gardło. W wędrówce towarzyszyły nam Ewa ,Marysia i Halinka, które już tą trasę przeszły ale chciały zobaczyć te tereny o innej porze roku oraz Lidka.
     Termin wyprawy nie był przypadkowy, ustaliliśmy bowiem, że wyruszymy w okresie kiedy sady, których w tych okolicach jest dużo będą kwitły. I to był świetny pomysł bowiem widoki były przecudne , a i pogoda piękna. 
      Nie będę opisywać tej trasy bowiem pięknie to zrobiła Halinka w listopadzie. Program w komórce wyliczył mi, że zrobiliśmy 23 km.

     Pożegnaliśmy już Lubelski Szlak Jakubowy. Będziemy zawsze miło go wspominać, zwłaszcza te podróże pociągiem bo dzisiaj tak rzadko tym środkiem lokomocji poruszamy się, przepiękne pola rzepaków , ścieżki wśród pól , rzekę Bystrzycę i niszczejące stare młyny, kościoły, plantacje krzewów owocowych i urocze wioski położone na jego trasie.
     Wszystkie wyprawy na tym szlaku były pięknie zorganizowane a to za sprawą Halinki, która jest mistrzynią w planowaniu tras dopasowaniu przejść do środków lokomocji którymi się poruszaliśmy się a to wcale nie jest takie proste wymaga dużo pracy i doświadczenia. Wielkie dzięki za to, bo przeżyliśmy wiele cudownych chwil spędzonych razem na muszelkowym szlaku.
     Przeszliśmy w sumie 135,5 km , tyle bowiem liczy sobie Lubelska Droga Jakubowa. Myślę, ze możemy być z siebie dumni bo lat nam przybywa a my stawiamy sobie coraz większe zadania. Oby tak jak najdłużej.
Ewa
Tworzenie stron internetowych - Kreator stron WW